Z reguły wrzesień nikomu nie kojarzy się dobrze – początek szkoły, koniec studenckich wakacji, jesień i można by tak wymieniać i wymieniać… Dla mnie jednak od pewnego czasu wrzesień to wyjątkowy miesiąc. Dlaczego?
Od 2014 roku wrzesień kojarzy mi się z początkiem czegoś niesamowitego – mojej formacji w seminarium i rozpoczęcia przygotowania do kapłaństwa. Pierwsze dwa tygodnie tamtego września spędziłem razem z braćmi rocznikowymi w Dębkach nad morzem. Tam poznawaliśmy siebie i podstawy życia seminaryjnego. Zawiązaliśmy zalążek wspólnoty naszego rocznika i ubogaceni wieloma wydarzeniami, wróciliśmy na ostatnie dni do domu. Przyznam się szczerze, że czas między powrotem z Dębek, a wyjazdem do seminarium był chyba najtrudniejszym jaki przeżyłem. Nie tylko z powodu rosnącej ilości walizek i kartonów do spakowania, ale też zakończenia pewnego etapu mojego zaangażowania w życie parafii. Otrzymałem ogromny dar od Pana Boga przez możliwość zajmowania się ministrantami w mojej parafii. Byłem też ceremoniarzem, pomagałem w biurze parafialnym – trudno tu wszystko wymienić, ale spędzałem w kościele i na plebani sporo czasu. Nagle trzeba było z tym wszystkim skończyć. Ale mając poczucie, że Pan Bóg wie co robi, wołając mnie do seminarium, zaufałem Mu. Czy żałuję?
Pierwszy rok w seminarium był… po prostu pierwszy. Zupełnie nowa rzeczywistość, styl życia, ludzie, których w większości nie znam. Pamiętam doskonale, kiedy pierwszego dnia wniosłem wszystkie rzeczy do pokoju, stanąłem przy oknie i patrząc na obwodnicę Gniezna (niezbyt ciekawy widok), doszło do mnie, że to już. Moje dziecięce marzenia i dojrzała myśl, która zwłaszcza w szkole średniej nieustannie chodziła mi po głowie, wreszcie się spełniły. W zaaklimatyzowaniu się pomógł mi zwłaszcza mój współlokator, dziś już ksiądz, który nie tylko pokazał mi seminarium z różnych stron, ale który po prostu pomagał, czasami nawet nieświadomie. A dla pierwszoroczniaka to było bardzo ważne. Ten rok potwierdził tylko, że Pan Bóg naprawdę wiedział, co robi, wołając mnie do seminarium. A ja Mu zaufałem. Czy żałuję?
Drugi rok był już trochę inny. Zamieszkałem z bratem z pierwszego roku – nowe wyzwanie. Teraz to ja miałem być tym, który pomoże, gdy będzie trzeba. W połowie roku zaczęło do mnie dochodzić, że w czerwcu czeka mnie bardzo ważna decyzja – czy chcę przyjąć sutannę. Jest to moment, kiedy trzeba się określić – na ile czuję, że droga, którą wybrałem jest faktycznie dla mnie? Zanim przystąpiłem do rozmów ze spowiednikiem, ojcem duchownym i rektorem, które trzeba odbyć w takiej sytuacji, chciałem mieć swoją własną zgodę. Nie chciałem robić nic wbrew sobie. Ale Pan Bóg przypomniał mi, że przecież Jemu zaufałem. A skoro to zrobiłem, to On mnie poprowadzi i wskaże odpowiednią drogę. Czy żałuję?
Początek trzeciego roku – wiele się działo (nowy ksiądz rektor, wielka radość obłóczyn). To był rok bardzo intensywny. Poza obłóczynami była jeszcze posługa lektoratu. Jest to pierwsza posługa, której udziela biskup. Moment, kiedy pierwszy raz twoje nazwisko jest wyczytywane w katedrze, a ty musisz wstać i wypowiedzieć swoje „jestem” – tego tak łatwo się nie zapomina. Ten rok był też intensywny pod względem nauki, a zwłaszcza końcowa sesja dała mi się mocno we znaki. Pamiętam jak po ostatnim egzaminie wróciłem do pokoju i puściłem sobie piosenkę. Jej słowa – psalm 126 – idealnie oddawały stan moich emocji – „Pan uczynił nam wielkie rzeczy i radość nas ogarnęła”.
Bo faktycznie Pan uczynił mi wielkie rzeczy. Za tydzień wrócę do seminarium i rozpocznę czwarty rok. I radość mnie ogarnia. Jak to skomentował jeden z księży – jestem już w blokach startowych. Niedawno rozstawałem się z parafią, ministrantami, a tutaj już połowa drogi za mną. Czy żałuję? Jak mogę żałować, że zaufałem Panu Bogu? Przecież On nigdy mnie nie zawiedzie. „W swoim wielkim miłosierdziu Bóg nas zrodził do wielkiej nadziei”. Ta nadzieja, ta ufność towarzyszy mi cały czas.
Rafał
fot.: K. Klej; R. Wojciechowski